Dziecięca paranoja


Małe kotki są fajne. Małe pieski są fajne. Małe chomiki, świnki, koniki, szczurki, pajączki i karaluszki też są fajne. Wiecie, co nie jest fajne? Małe człowieki. Wyjdzie, że jestem jakaś - znowu - niepoprawna politycznie, ale nie cierpię dzieci. Spokoju nie dają, drą się nie wiadomo czemu, kupę robią jakoś tak na widoku, brudzą dookoła siebie - smród, bród i halucynacje z nadmiaru hałasu. Ale jeszcze bardziej nie lubię rodziców.

Ktoś chce mieć dzieciaka? Proszę bardzo! Ktoś chce go kochać, przytulać, całować i być z nim najszczęśliwszym człowiekiem? Hej, ludzie, ja się cieszę waszym szczęściem. Na odległość. Bo jak ktoś mi podkłada bachora pod nos i zaczyna opowiadać, jakiej to kupki ostatnio nie zrobił (przy jedzeniu, bo czemu nie; to przecież idealny temat do poruszenia przy niedzielnym schabowym i talerzu antykacowego rosołu), to mnie szlag lekki trafia.

I pisząc "lekki" mam na myśli jakieś trzysta kilo czystej frustracji.

Ale rodzina to rodzina, w jej kręgach można sobie jakoś poradzić z sytuacją; gorzej jest z obcymi w miejscach publicznych. Lubię czasem wyjść, posiedzieć w kawiarni czy miłej knajpce, w spokoju napić się albo zjeść coś dobrego. Wszystko super, nie? Tylko pierwszy problem najczęściej pojawia się wraz z wejściem do lokalu matki z koleżanką i słodkim rozwydrzonym, rozwrzeszczanym dzieciakiem.

Nie raz i nie dwa byłam w takiej sytuacji. Bachor biega w kółko, puszczony samopas w kawiarnianą dżunglę i wciela w życie plan starcia jej z powierzchni ziemi. A matula? Matula siedzi i w najlepsze plotkuje z psiapsiułą o piętnastym prequelu sequela "Pięćdziesięciu odcieni szarości". Matka-polka dwudziestego pierwszego wieku. Spróbuj zwrócić jej uwagę - zginiesz pod ciężarem spojrzenia nienawistnego niczym głos Sarumana.

Żyjemy w jakiejś dziwnej rzeczywistości, w której dziecko jest święte. Biega, krzyczy, tupie i włazi innym na głowę, a kiedy ci inni protestują, są stawiani na pozycji tych złych - bo czemu komuś miałby przeszkadzać niedawno jeszcze robiący w pieluchę smród, biegający między stolikami z prędkością x-winga?

Dziecko to święta krowa, a ono i jego rodzice są w lokalu jedynymi ważnymi gośćmi. #nieprawdanadziś

Story of my mom: raz w restauracji babka zmieniła dzieciakowi pieluchę przy stoliku, a potem po prostu odłożyła ją tam na krzesło obok. Reakcja na zwrócenie uwagi (no serio, kto by chciał jeść przy gównie): "A co to pani przeszkadza, dzieci pani nie miała?". Serio, niech ci rodzice się ogarną, bo pierdolca momentami idzie dostać.

0 komentarze:

Prześlij komentarz